Dzieci czują konie najlepiej

k22

Jeździectwo nie jest raczej sportem dla kilkulatków. Co innego naturalny, rekreacyjny kontakt z koniem. Ten może być dla małych dzieci wspaniałym przeżyciem.
Większość dzieci przechodzi etap fascynacji końmi. Zwykle sprowadza się to do kolekcjonowania figurek, oglądania kreskówek z kucykami w roli głównej, krótkiej przejażdżki kucykiem po parku.Jeśli rodzice są gotowi pokazać dziecku, jak wygląda prawdziwy wierzchowiec i jak się na nim jeździ, powinni znaleźć stajnię przyjazną dzieciom. Warto zwrócić uwagę na to, czy są w niej konie odpowiednie dla maluchów (kuce) i czy są one przygotowane do pracy z najmłodszymi. Powinny być spokojne, przyzwyczajone do krzyków, nieprzewidzianych ruchów, klepania, stukania, dmuchania w nos. Tak samo ważni są wykwalifikowani instruktorzy, którzy rozumieją ideę pracy z dziećmi. Upewnijmy się, czy w stajni są warunki do tego, żeby malec mógł nie tylko usiąść w siodle, ale też oswoić się ze zwierzęciem, pobyć z nim. Wszak koń to nie rower, który wypożycza się na pół godziny, ale żywe stworzenie.

Wiele ośrodków oferuje naukę jazdy konnej już od ukończenia 3. roku życia. Określenie „jazda” jeszcze przez wiele lat będzie używane na wyrost. Na początku są to głównie zabawy i proste ćwiczenia, sprzyjające temu, żeby dziecko poczuło się swobodnie na końskim grzbiecie. Poważna nauka może zacząć się około 10. roku życia.

Dla małego dziecka kontakt z koniem jest równie ważny jak sama jazda konna. Jest on nie tylko przyjemny, ale też dobroczynny. W końcu zwierzęta te wykorzystuje się do terapii.

Magda i Andrzej Kuśmierzowie oraz Zuzia (11 lat), Halszka (9 lat) i Roch (3 i pół roku)

Konie pojawiły się w naszej rodzinie, gdy w nadmorskiej miejscowości Jantar odkryliśmy świetną stadninę prowadzoną przez Fundację Wróć. Opiekuje się dziećmi – ofiarami wypadków samochodowych. Pomyśleliśmy, że konie, które służą rehabilitacji dzieci, są na pewno łagodne. Postanowiliśmy spróbować. Zuzia miała wtedy 7 lat, Halszka 5, a Roch był jeszcze w moim brzuchu. Przez dwa miesiące wakacji co kilka dni przyprowadzaliśmy dziewczynki do stajni. Jeździły w hali, na lonży. W kolejne wakacje ja też się ośmieliłam i dołączyłam do córek. Musiałam pokonać strach, jaki rodzi się, gdy człowiek jest w pobliżu tak dużego zwierzęcia. Sądziłam, że jazda konna to sprawa intuicyjna. Okazało się, że wymaga dużo wysiłku i pracy mięśni, o których istnieniu nie miałam dotąd pojęcia.

W tym roku po raz pierwszy wszystkie trzy wyjechałyśmy razem na padok. Jeździłyśmy bez lonży. Niestety, przerosło to możliwości Halszki, która zaliczyła pierwszy upadek z konia. Patrzyłam przerażona, jak robi dziwny zeskok z siodła, chowając głowę w ramiona, żeby po chwili bezpiecznie wylądować na szeroko rozstawionych nogach. Okazało się, że uratowało ją dżudo, które trenuje. Kiedy czuła, że czeka ją upadek, wykonała manewr zanpo kaiten ukemi. Od tamtej pory jeździ tylko na lonży.

Zuzia uwielbia zwierzęta, w stajni szuka kontaktu z końmi. Lubi, jak ją obwąchają, naprychają na nią. Ma w pokoju podkowy, z końskiego włosia wyplata bransoletki. W te wakacje pojechała na obóz konny, na którym uczyła się także pielęgnacji koni.

Roch od początku nie czuł przed końmi najmniejszego lęku. W ubiegłym roku odbył pierwsze oprowadzanki, czyli jazdę konną z towarzyszeniem dwóch dorosłych osób. Najchętniej jeździłby codziennie. Wskakuje na siodło i krzyczy „Wio!”, wyobrażając sobie, że jest kowbojem albo Zorro.

W Warszawie, gdzie mieszkamy, nie jeździmy konno. Zależy nam, żeby jeździectwo było dla naszych dzieci rekreacją, a nie sportem uprawianym wyczynowo. Przy trójce dzieci trudno też wybrać się do stajni za miastem. No i koszty. Nad morzem godzina jazdy kosztuje ok. 60 zł, w stolicy cena potrafi być dwa razy wyższa. A propos wydatków. Na początku nie kupowaliśmy dzieciom żadnych sprzętów, z wyjątkiem skarpet do jazdy konnej. Po kilku sezonach zainwestowaliśmy we własne toczki. Przed wyjazdem na obóz Zuzia dostała bryczesy i buty. Kolejny krok to zakup rękawiczek i bacika.

Mk33arta Sikorska-Łyś, mama Mikołaja (3 lata)

Mieszkamy na wsi pod Warszawą, która – nomen omen – nazywa się Pasikonie. Mieszka z nami osiem koni. Kiedy zaszłam w ciążę, przestałam jeździć konno. Gdy urodził się Mikołajek, stawiałam go śpiącego w wózku na środku placu ujeżdżeniowego i jeździłam wokół, co chwila do niego zaglądając. Albo brałam Mikołajka w chustę i sprzątałam boksy, zaganiałam konie na pastwisko. Kiedy synek nieco podrósł, sadzałam go w żłobie i czyściłam konia.

Z czasem Mikołajek zapragnął usiąść na konia. Zwykle najpierw podchodzi do zwierzęcia, głaszcze je, przytula się i pyta: „Czy mógłbym na tobie usiąść?”. I jeśli jego zdaniem odpowiedź brzmi „Tak”, siada na oklep albo kładzie się i jedzie, trzymając się grzywy.

Konie to nie tylko atrakcja sportowa, ale głęboka, pouczająca przygoda. Dlatego zaczęłam organizować warsztaty dla rodzin oparte na pracy z końmi. To niezwykłe, ile można się nauczyć dzięki kontaktowi z tymi zwierzętami. Nie chodzi tu o umiejętności jeździeckie, ale komunikacyjne, społeczne. Jak to przebiega? Wyobraźcie sobie ćwiczenie polegające na tym, że trzeba przeprowadzić konia z miejsca na miejsce bez użycia sznurka albo zorientować się, jaka jest hierarchia w stadzie. Często okazuje się, że dzieci radzą sobie znacznie lepiej niż rodzice! Niejednokrotnie widziałam mamę i tatę zdumionych zaradnością dzieci. Takie warsztaty pozwalają spojrzeć na siebie i członków swojej rodziny z innej niż dotąd perspektywy.

Przyjeżdżają też do nas małe dzieci, które mają ochotę poobcować z koniem. Nazywam te spotkania „koniowaniem”. Zapraszam wtedy malucha do pobycia w towarzystwie zwierzęcia, przyjrzenia mu się, pogłaskania, powąchania, poczucia jego ciepła i spokojnego oddechu. Zwykle dziecko chce usiąść na jego grzbiecie – tak zwyczajnie, bez siodła. Po dzieciach, z którymi mam do czynienia, widzę, że poprzez kontakt z końmi uczą się empatii i komunikacji pozawerbalnej. I coraz lepiej wychodzi im współpraca z innymi: zwierzętami i ludźmi.

Źródło: http://www.edziecko.pl/rodzice/1,123954,15534690,Dziecko_na_koniu.html